Zacznijmy od nudnej teorii i podstawowego pytania: na co miasta wydają pieniądze? Ustawa o samorządzie gminnym nakłada na nie obowiązki - tak zwane „zadania własne”. Ich lista jest długa. Obejmuje między innymi utrzymanie dróg, mostów, wodociągów, lokalnego transportu zbiorowego, edukacji, kultury, opieki społecznej, ochrony zdrowia i wiele innych pozycji. Rzecz jasna mieszkańcy oczekują, że gmina nie będzie się ograniczała jedynie do zleconych zadań, ale zrobi coś więcej, wychodząc poza ustawowe minimum. Ludzie chcą, aby władze miasta inwestowały w infrastrukturę czy podejmowały wyzwania, które pchną ich małe ojczyzny na nowe tory rozwoju. Skąd na to wszystko brać pieniądze? Gminy dysponują dochodami, które dzielą się na własne, subwencje i dotacje. Mogą też sięgać po środki unijne. Dochody własne to głównie podatki od nieruchomości, wpływy z opłat, dochody z majątku np. wynajmu lub sprzedaży nieruchomości oraz udział w podatkach PIT i CIT. Subwencje i dotacje pochodzą głownie z budżetu państwa. To wszystko powinno się finansowo spinać i wystarczać na miejskie wydatki.
Dlaczego więc prezydenci i burmistrzowie narzekają na zbyt niskie finansowanie gmin i powiatów?
Żeby było śmieszniej najmocniej zaatakowali obecny rząd samorządowcy wywodzący się z... Platformy Obywatelskiej. Najgłośniej w mediach dał o sobie znać prezydent Bytomia, który pojechał do Sejmu, by zaalarmować jak bardzo zmiany w finansowaniu samorządów uderzają w miasta na prawach powiatów.
- Zmiany wprowadzone nową ustawą o dochodach jednostek samorządu terytorialnego przynoszą korzyści największym miastom w Polsce - czytamy w „Rzeczpospolitej”.
Na nowe zasady finansowania samorządów nie narzekają: Warszawa, Kraków, Poznań, Gdańsk, Łódź, Szczecin, Rzeszów, Katowice. A co z resztą, małymi i średnimi gminami, gdzie mieszka około 26 milionów Polaków?
Z każdym rokiem państwo nakłada na samorządy coraz więcej obowiązków, ale w ślad za tym nie idą pieniądze.
Najbardziej jaskrawym przykładem tej rabunkowej polityki jest służba zdrowia i edukacja.
- Samorządy szacują, że luka między realnymi wydatkami na szkoły a środkami przekazanymi przez państwo w tym roku sięgnie około 40 mld zł - wskazuje Grzegorz Kubalski ze Związku Powiatów Polskich.
Od tego roku zmienił się system państwowych dopłat do oświaty. Dawną subwencję zastąpiła inna forma dotacji nazwana „potrzebami oświatowymi”, ale - jak słyszymy od przedstawicieli miast i gmin - pieniędzy i tak jest zdecydowanie za mało w stosunku do potrzeb. Niektóre miejscowości nie odpuszczają i pozywają państwo polskie do sądu o zwrot kwot dopłaconych do oświaty. Tak zrobił, m.in. Radom, który domaga się 62,9 mln zł.
Choć sąd w pierwszej instancji oddalił pozew, coraz więcej samorządów nie zamierza odpuścić państwu i szuka sposobów na od zyskanie pieniędzy. W Mysłowicach tegoroczny budżet wynosi około 660 mln zł. Wydatki na oświatę pochłoną z tego połowę. Rządowa subwencja wynosi zaledwie 167 mln zł, a samorząd musi dołożyć 163 mln zł, czyli prawie jedną czwartą pieniędzy przeznaczonych w tym roku na utrzymanie miasta. Nie lepiej jest w Bytomiu, który do szkolnictwa dopłaca 170 mln zł, a Ruda Śląska ponad 160 mln zł. Drugim samorządowym workiem bez dna jest służba zdrowia. W Polsce są lepsze i gorsze szpitale, a raczej lepiej i gorzej traktowane przez państwo. W miarę komfortowej sytuacji są placówki podległe pod ministerstwo, uczelnie wyższe albo wojewódzkie urzędy marszałkowskie. Dobrze radzą sobie też szpitale jednoimienne, świadczące specjalistyczne usługi, na które zawsze jest komercyjny popyt. W najgorszym położeniu są placówki powiatowe, ponieważ nie mają bogatego sponsora, a muszą utrzymywać najniżej wyceniane usługi, jak np. izby przyjęć. Podczas pandemii właśnie szpitale powiatowe wzięły na siebie główny ciężar walki z COVID-19. Ten ogromny wysiłek i poświęcenie nie spowodowały jednak, że państwo podjęło próbę systemowej reformy. Szpitali powiatowych jest w Polsce 214, a 90 proc. z nich balansuje na granicy upadku. To nie wina samorządów, ale zapaść systemowa. Bez względu na to kto w Polsce rządzi i tak nie ma pomysłu na zreformowanie służby zdrowia.
Wiele samorządów ma duże trudności ze spięciem projektów budżetu na 2026 rok.
Większość z nich musi się ratować emitując obligacje albo zaciągając kredyty. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że głównym winowajcą finansowych problemów samorządów jest państwo. Gdyby rząd wywiązywał się ze swoich zobowiązań Mysłowice byłyby bogatsze o 163 mln zł, które zostały „przepalone” na edukację. Warto o takich sprawach dyskutować publicznie, ale w Mysłowicach się nie da, ponieważ miejskie finanse stały się orężem w lokalnej politycznej wojence. Czy nasze miasto tonie w długach? A może odwrotnie - jesteśmy samorządowym Eldorado? Ani jedno, ani drugie. Jeśli chodzi o zadłużenie, niektóre miasta w regionie popadają w skrajności, ale Mysłowice - używając kolarskiego żargonu - „jadą w środku peletonu”, choć jest to ciężka droga pod górę.
Jerzy Filar








Komentarze